poniedziałek, 21 grudnia 2009

Dlaczego filmy na podstawie gier wideo są takie słabe?


Jeśli lubisz gry wideo, z pewnością natknąłeś się na ekranizacje niektórych popularnych tytułów ze świata elektronicznej rozrywki. I z pewnością się rozczarowałeś. Co sprawia, że gry, które wciągają klimatem i fabułą, po przeniesieniu na wielki ekran stają się płytkie i głupiutkie?

Grając w grę, wcielamy się w postać na ekranie – sterujemy jej ruchami, strzelamy, skaczemy, rozmawiamy z innymi postaciami… ale głównie strzelamy. Biorąc udział w interaktywnej rozgrywce, nie przywiązujemy wielkiej wagi do związków przyczynowo-skutkowych wydarzeń, w których „bierzemy udział”. Choć coraz więcej gier ma spójny scenariusz, z filmowymi zwrotami akcji, to często spotykamy luki w ich konstrukcji czy nieprawdopodobne rozwiązania zamotanych wątków. Wszystko to jest tylko miłym dodatkiem do najważniejszego elementu gry, czyli sterowania poczynaniami postaci.

Inaczej ma się rzecz z filmem. Wiarygodny scenariusz to podstawa dobrego obrazu. W sytuacji, gdy filmowcy traktują scenariusz gry zbyt dosłownie, próbując na ekranie kinowym odtworzyć wydarzenia znane z monitora – ponoszą sromotną porażkę. Wpadają też w pułapkę klisz: otóż robią film na podstawie gry, która… czerpała pomysły z innych filmów.

Najbardziej dobitny przykład takiej pułapki to ekranizacja gry Doom. O ile jako gra akcji oparta na patentach podpatrzonych z wielu znanych filmów sci-fi (zwłaszcza serii Obcy) sprawdzała się znakomicie, oferując przepełniony poczuciem zagrożenia mroczny nastrój, to już film w reżyserii Andrzeja Bartkowiaka dostarcza zaledwie ułamka tych emocji, będąc tak naprawdę kliszą z kliszy – oglądamy błądzenie oddziału żołnierzy po opuszczonej bazie naukowej na Marsie. Co jakiś czas jednego z żołnierzy dopada jakieś zmutowane monstrum. Ziewać się chce! O strachu i napięciu nie ma mowy.

Mark Wahlberg ma smutną minę, bo zagrał w kiepskiej ekranizacji świetnej gry (Max Payne)

Przyjrzyjmy się ekranizacji gry Max Payne. Twórcy znakomicie oddali klimat kryminału w stylu noir. Bohaterem jest zdesperowany policjant, który poszukując morderców swojej rodziny natrafia na gang rozprowadzający zabójczy narkotyk. Temat oklepany, ale podany kunsztownie, poetycko wręcz. Nic dziwnego, że ktoś zapragnął przenieść losy wiecznie zmęczonego Maksa na srebrny ekran. Uczynił to John Moore, ale wyszło mu to fatalnie. Fani gry nie zostawili na obrazie suchej nitki. Filmowy Payne to postać mało wiarygodna, a z ciężkiego klimatu gry pozostała płytka przypowieść o walce dobra ze złem.

Podobne uwagi można mieć do twórców ekranizacji takich gier jak Tomb Raider, Resident Evil czy Hitman. Charyzmatyczni bohaterowie gier na ekranie wypadają bezbarwnie, a w warstwie fabularnej absurd goni absurd. W przypadku Tomb Raider otrzymujemy słabą podróbkę Indiany Jonesa (na którym zresztą wzorowali się autorzy gier z Larą Croft), Resident Evil zagubił się w pokazywaniu kolejnych jatek zombiaków, a Hitman – mimo całkiem spójnej fabuły – rozczarował nie najlepiej dobraną obsadą (w grze bohater jest starszy).

Mówiąc o ekranizacji gier nie sposób pominąć postaci Uwe Bolla. Ten niemiecki reżyser specjalizuje się właśnie w takich przeróbkach. Fani gier chętnie by go powiesili za „bezczeszczenie” ich ukochanych dzieł. Mimo nieustającej krytyki, Boll wciąż tworzy, co jest nieprawdopodobnym wyczynem, jako że większośc jego filmów poniosła finansową klapę (wydaje więcej niż zarabia). Reżyser ma jednak garstkę zwolenników, którzy traktują jego filmy na równi z arcydziełami filmowego kiczu Eda Wooda. Bollowi wbrew pozorom zdarzają się udane momenty, np. w ekranizacji niezwykle kontrowersyjnej gry Postal. Jednak za każdym razem, gdy Wielki Uwe ogłasza gotowość do nakręcenie kolejnego obrazu, fani gier z przerażeniem myślą, na które kultowe dzieło tym razem padnie zły los.

Silent Hill - jedna z niewielu udanych adaptacji filmowych gier wideo

Dobrych adaptacji gier jest bardzo mało. Ale zdarzają się. Przykładem niech będzie kinowa wersja serii Silent Hill, jednej z najbardziej oryginalnych historii w dziejach elektronicznej rozrywki. Twórcom filmu udało się utrzymać sugestywną klaustrofobiczną atmosferę oryginału, a znakomite efekty specjalne w niczym nie ustępowały temu, co można było oglądać w grze. Dobrze radzi sobie na ekranie seria Final Fantasy – głównie jednak za sprawą olśniewającej techniki komputerowej, z której słyną japońscy twórcy, nie zaś dość infantylnej fabuły.

Niestety, przemysł filmowy nie potrafi uczyć się na swoich błędach. W planach są kolejne „wspaniałe” ekranizacje gier. I pewnie znowu okażą się rozczarowujące. Co nas czeka niebawem? Na ekranach pojawi się Prince Of Persia, ponurzy mordercy Kane&Lynch, ponownie wkroczymy do świata Resident Evil, zanurzymy się pod wodę w ekranizacji Bioshocka, obejrzymy pościgi samochodowe znane z serii Driver… Czy któryś z tych filmów okaże się choćby przyzwoity?

Na zdjęciu głównym kadr z Final Fantasy VII, źródło: ign.com

----------------

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najpopularniejsze wpisy (ostatnie 30 dni)